Lekkoatletyka, moja miłość
Józef Flak z Polic może być przykładem nie tylko dla swojego 7-letniego wnuka Mariusza, którego wychowuje. To wzór dla wielu, którzy nie mają życia usłanego różami. Historia Pana Józefa napawa nadzieją.
16:03 18.06.2014 r.
Józef jako młodzieniec ciężko pracował. Najpierw szkoła, a po lekcjach praca na roli. Dopiero wieczorem mógł oddawać się swojej pasji, czyli bieganiu. Nieważne, czy było ciemno, czy zimno, czy to upalny letni dzień, czy mroźny zimowy wieczór. Każdą wolną chwilę trenował.
– Miałem starszego kolegę Andrzeja Kulczyńskiego – mówi pan Józef. – To właśnie on mnie inspirował, dzielił się doświadczeniem, rysował plany treningowe. Ja byłem po prostu zdrowy, sprawny fizycznie i wytrzymały, więc razem też trenowaliśmy. Gdy miałem 16 lat, wygrałem zawody powiatowe w Hrubieszowie i od tego momentu zacząłem trenować już całkiem na poważnie. Zaczęły się wyjazdy na zawody do Lublina, Chełmna, Warszawy i okolicznych miejscowości. To była okazja, aby sprawdzić się jako sportowiec, ale też po prostu zobaczyć inne miejsca. Cały czas robiłem postępy. Byłem w tym dobry.
Nie obyło się jednak bez przygód, niekoniecznie miłych. Ojciec Pana Józefa, po rozmowie z nauczycielem, radykalnie zakazał synowi trenować lekkoatletykę. Bał się, że jako zawodowy sportowiec poniesie tego zdrowotne koszty. Chciał też mieć syna w domu do pomocy na roli.
– Uprawialiśmy 16 hektarów ziemi. Wszystko końmi, więc były potrzebne ręce do pracy – wspomina Pan Józef. – Chciałem iść do ogólniaka, ale nie mogłem. Wybrano dla mnie zawodówkę. Jako nastolatek miałem ogromny żal do ojca i oczywiście trenowałem po kryjomu. Z czasem nastąpił kompromis. Ojciec powiedział, że kiedy już pójdę do wojska, będę mógł robić, co tylko zechcę.
W wieku 19 lat pan Józef trafił do szkoły podoficerskiej w Giżycku. Tam miał okazję realizować swoją pasję. Z sukcesami brał udział w zawodach pomiędzy jednostkami wojskowymi w Legionowie.
– To była I dywizja im. Tadeusza Kościuszki – relacjonuje pan Józef. – Któregoś dnia dowódca kompani powiedział mi, że nie nadaję się do tej jednostki i że wyśle mnie, gdzie zechcę. Wybrałem więc Hrubieszów, 8 kilometrów od mojego rodzinnego domu. Jak się okazało – za blisko domu, bo często nie wracałem na noc do jednostki.
Fot: Archiwum prywatne
Pan Józef do dziś pamięta, kto w którym roku zwyciężył na olimpiadzie czy w mistrzostwach Europy. Uważa, że za mało osiągnął w sporcie. Reprezentował Polskę w Biegu Zwycięstwa w 1975 roku Moskwa– Warszawa– Berlin. Jako drugi w 1972 roku (w rocznicę bitwy pod Cedynią) przebiegł 100 kilometrów za jednym razem.
– Pierwszy był Marian Jurczyński z Wawelu Kraków. Miałem wtedy dobre wyniki w maratonach, więc pomyślałem: „dlaczego nie ja?”. Nie było mnie stać na organizację biegu, wiec zacząłem organizować samochód, lekarza – i udało się. Przebiegłem dokładnie 103 kilometry z Góry Czcibora koło Cedyni do Pomnika Wdzięczności w centrum Szczecina.
Bieg trwał 8 godzin i 40 minut. Nie było łatwo, bo był to zimny listopadowy dzień.
– 30 kilometrów przed metą miałem kryzys związany z wychłodzeniem organizmu. Wtedy lekarz przywiózł mi gorącą kawę i mogłem biec dalej. To było ukoronowanie 10 lat intensywnych treningów, obozów sportowych i wyrzeczeń z tym związanych.
Pan Józef w Policach mieszka do dziś. Po wojsku poszedł do Technikum Mechanicznego w Policach. Wówczas założył już rodzinę. Uczył się, żeby więcej zarabiać. Tak, by jego rodzinie dobrze się żyło. Potem jako monter pracował w RFN i na Węgrzech. W 1981 roku rozpoczęła się jego przygoda z morzem.
Fot: Archiwum prywatne